To niesamowite, w jak krótkim czasie zmienił się sposób przedstawiania frankowiczów w mediach głównego nurtu: jeszcze na początku 2024 roku ta grupa kredytobiorców mogła liczyć na empatię zarówno strony rządowej, jak i dużej części przedstawicieli środowiska dziennikarskiego. W publikacjach poświęconych tematyce kredytów frankowych wskazywano banki jako głównego, a często jedynego sprawcę problemu. Obecnie można odnieść wrażenie, że to banki padły ofiarą frankowiczów, podobnie zresztą jak sądy, które nie radzą sobie z nadmiarem spraw o nieważność i zapłatę. Ministerstwo Sprawiedliwości szykuje rozwiązania, które mają naprostować sytuację w wydziałach cywilnych, a przy okazji ostudzić zapał konsumentów do sądzenia się – wszak ugoda, jak głoszą banki, jest lepsza niż proces. Z narracji resortu można wysnuć wniosek, iż sporów frankowych nie da się usunąć z sądów inaczej niż na drodze legislacyjnej. Innego zdania są renomowani prawnicy, którzy coraz śmielej przypominają w mediach, że skuteczne narzędzie leży już na stole – tylko rządzący nie chcą po nie sięgnąć. Z czego wynika niezdecydowanie politycznych decydentów i czy aby na pewno w ustawie frankowej chodzi o dobro obywateli?
Z tekstu dowiesz się:
- Co sądy mogą zrobić JUŻ DZIŚ celem szybszego zakończenia sagi frankowej
- Komu służy narracja o chciwych frankowiczach i nieetycznie działających kancelariach prawnych
- Jak Ministerstwo Sprawiedliwości motywuje pracowników wydziałów cywilnych do wytężonej pracy w dobie kryzysu polskiego sądownictwa.
To nie banki, lecz frankowicze odpowiadają za kryzys sądownictwa cywilnego? A jeśli nie, jak tłumaczyć działania rządzących?
Ilekroć media poruszają temat masowych sporów o kredyty frankowe, padają zatrważające statystyki z sądów. Podaje się w nich liczbę toczących się postępowań sądowych, bardzo często bez wskazania choćby przybliżonych danych dotyczących kontrpowództw banków o zwrot kapitału. Laik, czytając te sensacyjne doniesienia, może wręcz odnieść wrażenie, że sprawy frankowe to wyłącznie te zakładane bankom przez kredytobiorców, a tak wcale nie jest: stosunek tych spraw (pozwy frankowiczów vs. pozwy banków) wynosi mniej więcej 3 do 1. W sądach trwa aktualnie ok. 161 tys. procesów zainicjowanych przez frankowiczów przeciwko bankom i ponad 53 tys. spraw, które to banki założyły swoim klientom.
Problem polega na tym, że kredytobiorca, który chce wyegzekwować swoje roszczenie przeciwko instytucji finansowej, nie ma innego wyjścia, jak właśnie złożyć pozew. Bank nie przestraszy się bowiem reklamacji z załączonym przedsądowym wezwaniem do zapłaty – taki podmiot, choć zdaje sobie sprawę, że przegra spór sądowy o nieważność umowy frankowej, nie uzna żądań klienta na etapie przedprocesowym. Efekt? Klient idzie do sądu, bo to jedyny sposób na doprowadzenie do unieważnienia umowy i otrzymanie zwrotu świadczenia nienależnego.
Banki utrzymują, że ich pozwy przeciwko frankowiczom również są niezbędne, gdyż pozwalają im przerwać bieg terminu przedawnienia roszczeń o zwrot kapitału i przede wszystkim wyegzekwować zwrot tego kapitału. I wszystko byłoby pięknie, tyle że nie jest to prawda. Bank od lat dysponuje skutecznym narzędziem w postaci zarzutu potrącenia. Może go złożyć w odpowiedzi na pozew klienta, dokonując kompensaty swojej wierzytelności z wierzytelnością zgłoszoną w pozwie. Dlaczego banki tego nie robią? Bo, mimo jednoznacznej, utrwalonej i skrajnie prokonsumenckiej linii orzeczniczej, nie chcą wprost przyznać, że ich umowy są nieważne.
W rezultacie mamy to, co mamy – największy od lat kryzys w polskim sądownictwie, przewlekłość postępowań cywilnych, nie tylko tych frankowych, ale i każdych innych. Sądom coraz trudniej jest zapełnić wolne wakaty – do dużych jednostek, w których franki stanowią kilkadziesiąt procent wpływu, nie chcą iść ani kolejni sędziowie, ani tym bardziej znacznie słabiej opłacani asystenci i pracownicy sekretariatów. Ministerstwo Sprawiedliwości, przyparte do muru, chce przyśpieszyć proces wychodzenia polskich sądów z frankowego kryzysu, a pomóc ma w tym ustawa frankowa.
Nie będziemy się rozpisywać o szczegółach tego projektu, bo robiliśmy to już wielokrotnie, wskazując na wadliwość poszczególnych zapisów, ich potencjalną niezgodność z Konstytucją RP i wyrokami TSUE, o czym zresztą dwukrotnie już pisał Rzecznik Praw Obywatelskich w swoich opiniach skierowanych do ustawodawcy. Gdy jednak koncentrujemy się na szczegółach ustawy, umyka nam szerszy obraz, który jest równie ciekawy, jak malownicze detale.
Ustawa frankowa jest obmierzona na wywołanie wrażenia niepewności prawnej?
Projekt ustawy frankowej skonstruowano tak, by wybić kredytobiorcę ze strefy komfortu. W naszym przekonaniu chodzi w nim o to, by frankowicz przestał być nadmiernie pewny swego: swojej przyszłej wygranej, zasądzenia na jego rzecz zwrotu kosztów sądowych i, co równie ważne, odsetek ustawowych za opóźnienie. Tylko taki konsument – drżący o swoją finansową przyszłość i niepewny ostatecznej decyzji sędziego – będzie gotów na polubowne rozmowy z bankiem i zawarcie ugody. To kredytobiorcy sugeruje się dziś, by odstąpił od działań (o czym przekonali się frankowicze z Warszawy, „zaproszeni” przez sąd do udziału w mediacjach z bankiem), by zachował się dojrzałe, przyjął postawę patriotyczną i zrezygnował ze swoich roszczeń w imię wyższego dobra.
Interesujące jest to, że tego samego rządzący nie próbują robić w przypadku banków, którym nie towarzyszy presja związana z nieprzewidywalnymi skutkami wprowadzenia specustawy. Banki nie martwią się o to, czy ustawa zaingeruje w kwestie materialnoprawne i wygeneruje po ich stronie dodatkowe, nieprzewidziane koszty. Wiedzą, że mogą na niej wyłącznie zaoszczędzić (na opłatach za już złożone pozwy, apelacje i skargi kasacyjne, jak również na odsetkach za opóźnienie), niewykluczone też, że zdołają dzięki niej uciec przed ryzykiem związanym z przedawnieniem roszczeń. Ale to nie wszystko, bo banki są dodatkowo premiowane przez stronę rządową poprzez przywrócenie terminu na zgłoszenie potrącenia, czyli ponowne uruchomienie narzędzia, którym wcześniej wzgardziły.
Czy tak powinna wyglądać sprawiedliwość w dużym europejskim kraju, będącym członkiem UE?
Naszym zdaniem nie, dlatego staramy się na bieżąco reagować na antykonsumencką narrację prowadzoną w mediach, również przez stronę rządzącą. Brak reakcji spowoduje, że społeczeństwo w końcu uwierzy, iż frankowicze sami udzielili sobie wadliwych kredytów i teraz sami powinni ponosić za to odpowiedzialność. Tak szczęśliwie się jednak składa, że zagrożenie wynikające z tego zniekształconego przekazu medialnego jest coraz częściej dostrzegane przez renomowanych prawników.
Prawnicy frankowi zaczynają walkę z rządową propagandą. Wskazują sposób na udrożnienie polskich sądów
Środowisko, które w swojej pracy zawodowej broni interesów konsumenckich, przestaje być bierne wobec niesprawiedliwych oskarżeń, wysuwanych właśnie przeciwko pełnomocnikom kredytobiorców. I nie ogranicza się w tym do prostowania nieprawdziwych informacji podawanych w mediach. Prawnicy coraz częściej tłumaczą, że strona publiczna już teraz ma do dyspozycji narzędzia, które mogłyby w sposób niezwykle skuteczny zniechęcić banki do przedłużania postępowań sądowych. Bo co do tego, że to właśnie banki są zainteresowane tym, by sprawy frankowe trwały jak najdłużej, nie można mieć jakichkolwiek wątpliwości – wskazują na to zresztą sami sędziowie, znający specyfikę tych spraw od podszewki.
Wątek ten wypłynął pod koniec listopada na antenie Radia Poznań, w trakcie audycji „Poranne rozpoznanie”. Gościem radia był Karol Ratajczak, prezes Sądu Apelacyjnego w Poznaniu, który ujawnił, że to banki są stroną zainteresowaną tym, by w sprawie frankowej została przeprowadzona rozprawa. Rozprawa, której przecież, jak wynika z projektu ustawy frankowej, rządzący chcieliby uniknąć, gdyż wydłuża ona postępowanie, którego wynik jest łatwy do przewidzenia.
Rządzący mają oczywiście pełen dostęp do informacji o patologicznych zachowaniach banków, jednak nie chcą wyciągnąć z tego żadnych sensownych wniosków – bo gdyby chcieli, zaprojektowaliby rozwiązania, które zachęcą przedstawicieli instytucji finansowych do zmiany strategii procesowej, a nie takie, które są formą szykanowania konsumenta.
No dobrze, to przejdźmy do sedna: co rządzący mogliby zrobić, żeby pobudzić banki do szybszego kończenia postępowań, najlepiej na drodze polubownego porozumienia? Świetny pomysł zaprezentował ostatnio na łamach „Forbes” dr Jacek Czabański, jeden z najbardziej znanych frankowych prawników w kraju. Zwrócił on uwagę na ciekawy aspekt – na dysproporcję pomiędzy wysokością opłaty za złożenie pozwu w przypadku konsumenta i banku, na której to dysproporcji w ostatecznym rozrachunku korzysta… bank. Dlaczego tak się dzieje? Przedstawmy to na przykładzie.
Kredytobiorca pozywa bank o nieważność umowy oraz o zapłatę 500 tys. zł tytułem zwrotu świadczenia nienależnego. Opłata za złożenie tego pozwu wyniesie maksymalnie 1000 zł – taki jest bowiem przywilej konsumenta kierującego roszczenie pod adresem przedsiębiorcy z tytułu klauzul abuzywnych znajdujących się w umowie kredytowej. Jeśli kredytobiorca wygra spór z bankiem (a tak zapewne będzie), to oczywiście bank będzie musiał zwrócić mu kwotę wskazaną w pozwie (lub po prostu nadpłatę kapitału, jeśli sąd zadecyduje o rozliczeniach saldem), najprawdopodobniej zostanie też zobligowany do pokrycia kosztów sądowych i kosztów zastępstwa procesowego.
Ponieważ wysokość opłaty sądowej to w tym przypadku 1000 zł, to właśnie taką kwotę bank będzie musiał oddać frankowiczowi tytułem zwrotu kosztów procesu. Dla banku nie jest to duży wydatek – przedsiębiorca jest bowiem przyzwyczajony do tego, że, gdy sam składa pozew o zwrot kapitału, musi uiścić opłatę sądową w wysokości 5 procent swojego roszczenia.
Co więc proponuje mec. Czabański? By sądy zaczęły obciążać banki pełnymi, a nie preferencyjnymi kosztami sądowymi przegrywanych procesów o nieważność. Wówczas, jak jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, bank zyskałby motywację do jak najszybszego zakończenia sporu z klientem, a niewykluczone, że w części przypadków zdecydowałby się uznać roszczenie na etapie przedprocesowym.
Frankowicze nie potrzebują specustawy, tylko przewidywalnego prawa. Oto najkrótsza droga do udrożnienia wydziałów cywilnych
Aby banki trwale zniechęciły się do zapychania sądów bezsensownymi pozwami, apelacjami i żądaniami przeprowadzenia rozprawy w sporach, które absolutnie tego nie wymagają, potrzebują jednolitej i bezlitosnej dla nich linii orzeczniczej. Naszym zdaniem Ministerstwo Sprawiedliwości powinno pracować nad ugruntowaniem orzecznictwa w kwestiach takich jak:
- sposób zasądzania odsetek ustawowych za opóźnienie
- sposób liczenia biegu terminu przedawnienia roszczeń banku
- sposób naliczania od przedsiębiorcy kosztów procesu w przegrywanych sprawach.
Jeśli orzecznictwo nie będzie pozostawiać złudzeń co do skutków stwierdzenia w umowie klauzul o charakterze abuzywnym, banki przestaną masowo apelować w sprawach frankowych, bo zyskają pewność co do tego, że ta strategia wygeneruje po ich stronie dodatkowe koszty. Obecnie bank, który wie, że sędzia prowadzący sprawę sympatyzuje z poglądem, wg którego umowy frankowe należy rozliczać zgodnie z teorią salda, kasując przy tym odsetki za opóźnienie, nie ma absolutnie żadnej motywacji do szybkiego zakończenia sprawy. Wręcz przeciwnie, im dłużej będzie trwał cały proces, tym lepiej – przewlekłość postępowania przełoży się na radykalne obniżenie siły nabywczej pieniądza. Najprościej rzecz ujmując, część świadczenia należnego kredytobiorcy zostanie w toku wieloletniego procesu sądowego po prostu skonsumowana przez inflację.
Paradoks bankowca: jest zbyt biedny, by płacić odsetki frankowiczom i wystarczająco bogaty, by wypłacać rekordowe dywidendy
Pobłażliwe podejście rządzących do sektora bankowego można by jeszcze po części zrozumieć, gdyby istotnie wymagał on pomocy państwa. Tymczasem banki najprawdopodobniej zakończą 2025 rok z kolejnym rekordowym zyskiem. Podczas gdy rządzący oburzają się na wysokość odsetek ustawowych za opóźnienie wypłacanych konsumentom, czołowe media ekonomiczne informują o horrendalnych dywidendach, które zostaną wypłacone przez banki w 2026 roku. Z prognoz wynika, że wysokość dywidendy w PKO BP może wynieść 7,95 mld zł, w Pekao byłoby to 5,15 mld zł, a w Santander Banku 4,4 mld zł. Dziennikarze branżowi subtelnie zachęcają Polaków, by zainwestowali indywidualnie w akcje liderów tego rynku, oczywiście jeśli chcą mieć swój udział w dzieleniu tego tortu.
Coraz częściej podawane są szacunki dotyczące rocznego zysku netto dla poszczególnych spółek. W przypadku PKO BP może to być nawet 10,6 mld zł, drugie i trzecie miejsce należeć będą do Pekao (6,85 mld zł) i Santandera (5,85 mld zł). Poza podium znajdzie się ING Bank Śląski (4,5 mld zł) i BNP Paribas (2,8 mld zł). Giganci rynku, tacy jak mBank i Millennium Bank nie mają się co bić z tegorocznymi liderami, a przyczyną są wciąż aktywne ryzyka związane z hipotekami frankowymi.
Nic dziwnego, że sektor z utęsknieniem czeka, aż w życie wejdzie ustawa frankowa, która może ostudzić zapał kredytobiorców do procesowania się. Problem tylko w tym, że na projekt spadła ogromna krytyka (i to nie tylko ze strony środowisk konsumenckich), a jego kontrowersyjnym zapisom dość podejrzliwie zaczęli przyglądać się sami posłowie. W tej chwili wyraźnie nie ma klimatu na przeforsowanie tych antykonsumenckich rozwiązań – w porządku obrad ostatniego w tym roku posiedzenia Sejmu zabrakło frankowego wątku.
Obecnie projekt jest analizowany przez sejmową Komisję Sprawiedliwości i Praw Człowieka (tę samą, do której przed kilkoma dniami Rzecznik Praw Obywatelskich wysłał swoje uwagi). Rządzącym nie udało się przepchnąć ustawy w zakładanym terminie i nie wiadomo, czy nadchodzące kwartały stworzą ku temu bardziej sprzyjające okoliczności.
W tym miejscu warto zauważyć, że obecna ekipa rządząca od pewnego już czasu ma wyraźny problem z podejmowaniem właściwych decyzji w kwestiach związanych z sądownictwem, co może się w ogromnym stopniu przełożyć na poparcie społeczne. Ustawa frankowa to tylko jeden z przykładów.
Rządzący nie szanują pracowników polskiego sądownictwa, ale chcą ich rękami sprzątać po frankach
Aktualnie najbardziej spektakularną wtopą rządzących jest bez wątpienia zabranie blisko 95 mln zł z przyszłorocznego budżetu sądów – kwota ta miała zostać przeznaczona przede wszystkim na wynagrodzenia, w tym na awanse najsłabiej opłacanych pracowników sądów.
Ta decyzja, niepoprzedzona dialogiem z zainteresowanymi, wywołała zdecydowany sprzeciw urzędników pracujących w sądach, o czym możemy się przekonać, wchodząc na profile społecznościowe samego resortu, jak i ministra Żurka czy sekretarza Myrchy. Nastrojów panujących w budżetówce z całą pewnością nie złagodziła decyzja Sejmu o odrzuceniu poprawek przywracających sądom odebrane miliony. Wprowadzenie poprawek do przyszłorocznej ustawy budżetowej zostało zablokowane głosami posłów koalicji rządzącej.
Pozostaje nam tylko pogratulować władzy tej spektakularnie głupiej i bezwzględnej decyzji, która pokazuje dobitnie, ile znaczy dla klasy rządzącej wysiłek polskiego, nisko opłacanego urzędnika. Bardzo wątpimy w to, by pracownicy sądów weszli w nowy rok w pełnej gotowości do mierzenia się z kryzysem wydziałów cywilnych. Absolutnie nie życzymy przy tym Ministerstwu Sprawiedliwości scenariusza, w którym sądy rozpoczynają strajk włoski i zaczynają skrupulatniej niż zwykle wypełniać swoje zawodowe obowiązki. Obawiamy się, że przewlekłości postępowań, która byłaby wynikiem takiego strajku, nie da się załatwić ustawą, podobnie jak nie da się nią zlikwidować ubóstwa.
A chętnych do pracy w sądach jak nie było, tak nie ma – i wątpliwe, by zmieniło się to od stycznia, po kosmetycznych, zaledwie trzyprocentowych podwyżkach wynagrodzeń.
PODSUMOWANIE:
Obecna sytuacja w wymiarze sprawiedliwości wymaga od rządzących odważnych i kreatywnych rozwiązań, i to niekoniecznie o charakterze legislacyjnym. Do udrożnienia krajowych wydziałów cywilnych potrzeba tak naprawdę dobrej woli – wpierw po stronie Ministerstwa Sprawiedliwości i samych sądów, a następnie po stronie banków, które musiałyby dostosować się do nowej rzeczywistości w orzecznictwie.
Tak długo, jak banki mogą zarabiać na przewlekłości postępowań, korzystając z malejącej siły nabywczej pieniądza, o którego wypłatę występują frankowicze, polski system sądowniczy nie poradzi sobie z kryzysem. Prawdziwym problemem nie są dziś postępowania inicjowane przez frankowiczów, lecz reakcja banków na otrzymywane pozwy i absolutny brak chęci w tym środowisku do wzięcia odpowiedzialności za własne błędy.
Ministerstwo Sprawiedliwości liczy, że frankowicze okażą się wspaniałomyślni i przemilczą niekonstytucyjny charakter projektu ustawy, po to, by rząd mógł się chwalić lepszymi statystykami orzeczniczymi. Podobnych oczekiwań nie ma wobec banków, którym chce przyznać dodatkowe przywileje i które planuje ustawowo chronić przed widmem przedawnienia niektórych roszczeń.
Obecnie trudno prognozować, jaka przyszłość czeka ustawę frankową. Coraz mniej prawdopodobne jest, by została wprowadzona w życie w bieżącym brzmieniu. Nie można jednak ignorować determinacji ustawodawcy, który w miejsce jednych antykonsumenckich zapisów może chcieć wprowadzić następne.
Rolą frankowiczów i ich pełnomocników prawnych jest odpowiednia reakcja na kolejne takie próby.



