W opublikowanym 14 lipca 2025 r. artykule Business Insider wiceprezes PKO BP Piotr Mazur zaprezentował dziesięć pomysłów na obniżenie kosztów kredytu hipotecznego w Polsce. Przyznał, że średnie oprocentowanie hipotek (ok. 7,5% w 2024 r.) jest w Polsce znacznie wyższe niż w UE, głównie z powodu wysokich stóp procentowych NBP oraz wysokiej marży bankowej (średnio 1,7 pkt proc.). Mazur twierdzi, że dzięki proponowanym zmianom marże kredytów mogłyby spaść nawet o 20–30%, co przełożyłoby się na tańsze i bardziej dostępne kredyty. Jednak część zaproponowanych rozwiązań budzi poważne wątpliwości natury prawnej i etycznej. Szczególnie kontrowersyjny jest pomysł ograniczenia prawa klienta do zakwestionowania umowy kredytu mieszkaniowego maksymalnie do jednego roku od jej zawarcia. Równie dyskusyjne są propozycje szerszego dostępu banków do bazy PESEL oraz zmiany zasad przedterminowej spłaty kredytu. Poniżej przedstawiamy polemiczną analizę tych pomysłów, wskazując, że zmniejszanie kosztów kredytu nie powinno odbywać się kosztem fundamentalnych praw konsumenta ani zasady ochrony słabszej strony umowy.
Roczny limit na podważenie umowy to naruszenie praw konsumenta
Ograniczenie do 12 miesięcy okresu, w którym konsument może zakwestionować umowę hipoteczną, jest nie do pogodzenia z podstawowymi standardami ochrony konsumenta. Wiceprezes PKO BP argumentuje, że rok to „wystarczająco dużo czasu”, by klient ocenił, czy produkt spełnia jego oczekiwania. Jego zdaniem trudno akceptować sytuację, w której np. po 25 latach spłacania kredytu ktoś stwierdza, że umowa była nieodpowiednia i domaga się unieważnienia rozliczeń do kwoty nominalnej, podczas gdy w międzyczasie nieruchomość zyskała na wartości, a inflacja znacząco obniżyła realną wartość pieniądza. Rozumiemy obawy banków przed takimi scenariuszami, jednak proponowane rozwiązanie stoi w sprzeczności z elementarnymi prawami konsumentów i zasadami prawa. Dla zobrazowania problemu:
- Nawet zabawki mają dłuższą ochronę niż rok. Zgodnie z kodeksem cywilnym i prawem UE, sprzedawca odpowiada wobec konsumenta za wady zakupionego towaru przez 2 lata od wydania rzeczy (rękojmia), a w przypadku nieruchomości aż 5 lat. To znaczy, że kupując drobną rzecz, np. zabawkę, konsument ma co najmniej dwa lata na zgłoszenie jej wad. Próba ograniczenia do zaledwie 12 miesięcy prawa do zakwestionowania wieloletniej umowy kredytowej – zobowiązania opiewającego często na kilkaset tysięcy złotych i trwającego 20–30 lat – jest rażąco nieproporcjonalna.
- Sprzeczność z prawem UE i orzecznictwem TSUE. Unijna dyrektywa 93/13/EWG w sprawie nieuczciwych warunków w umowach konsumenckich stanowi, że abuzywne (nieuczciwe) postanowienia nie wiążą konsumenta z mocy prawa. Co istotne, Trybunał Sprawiedliwości UE wielokrotnie podkreślał, że przepisy krajowe nie mogą utrudniać konsumentom dochodzenia praw z tytułu nieuczciwych klauzul. W najnowszym wyroku dotyczącym polskich kredytów frankowych TSUE wyjaśnił, że bieg przedawnienia roszczeń konsumenta nie może rozpocząć się, zanim ten nie dowie się o nieuczciwym charakterze postanowienia umowy. Innymi słowy, prawo powinno chronić konsumenta, który nawet po wielu latach odkryje w umowie klauzulę abuzywną – inaczej ochrona wynikająca z dyrektywy byłaby iluzoryczna. Wprowadzenie sztywnego, krótkiego terminu (1 roku) na podważenie umowy de facto odebrałoby wielu klientom możliwość skutecznego dochodzenia swoich praw. Można wręcz uznać, że byłoby to obejście prawa do sądu, które formalnie pozostawiono by nienaruszone, ale ograniczono jego realne wykorzystanie do minimalnego okna czasowego.
- Hipoteka to nie produkt „chwilowy”. Kredyt mieszkaniowy to specyficzny produkt finansowy – jego skutki i ryzyka materializują się w długim horyzoncie czasowym. Przez pierwsze 12 miesięcy trwania umowy sytuacja może wydawać się stabilna, a wszelkie potencjalne wady prawne lub ekonomiczne produktu mogą nie być oczywiste. Problemy często ujawniają się dopiero w okresach skokowych zmian gospodarczych (np. załamanie kursu waluty, drastyczny wzrost stóp procentowych) albo po latach analizy przez organy regulacyjne i sądy. Oczekiwanie, że każdy konsument w rok wychwyci wszystkie zawiłości umowy wartej kilkaset stron i przewidzi jej konsekwencje na dekady naprzód, jest nierealistyczne. Asymetria informacji między bankiem a klientem – bank dysponuje wiedzą ekspercką i doświadczeniem, klient często nie – sprawia, że pełne zrozumienie umowy wymaga czasu i niejednokrotnie pomocy niezależnych doradców lub zmiany okoliczności. Sam wiceprezes Mazur proponuje przecież wprowadzenie dla kredytobiorców testu wiedzy na wzór MiFID, przyznając, że dziś wielu klientów podpisuje dokumenty, nie pojmując w pełni zawartych tam klauzul ryzyka. Skoro banki dostrzegają ten problem, to tym bardziej ograniczenie czasu na dochodzenie roszczeń jest niezasadne – konsument mógł nie rozumieć ryzyka w momencie zawarcia umowy, a uświadamiać je sobie stopniowo, np. pod wpływem późniejszych doświadczeń lub wyroków sądowych w podobnych sprawach.
Krótko mówiąc, pomysł rocznego limitu na kwestionowanie umowy należy ocenić jednoznacznie negatywnie. Byłby on niezgodny z duchem europejskiego prawa konsumenckiego i ochrony słabszej strony kontraktu. W praktyce chroniłby interes banków kosztem klientów, zachęcając raczej do tuszowania potencjalnych wad produktów (byle „przetrwały” pierwszy rok) niż do uczciwego konstruowania umów. Co więcej, istnieje ryzyko, że taka regulacja zostałaby zakwestionowana przez unijne instytucje lub sądy jako sprzeczna z prawem UE, co tylko pogłębiłoby chaos prawny.
Lekcje z kredytów frankowych: spory po latach i niemal zawsze wygrywane przez klientów
Najlepszym dowodem na to, jak bardzo potrzebne jest konsumentom prawo do podważenia umowy w dłuższym horyzoncie, są tzw. spory frankowe dotyczące kredytów walutowych (indeksowanych lub denominowanych we franku szwajcarskim). Większość tych umów zawierano w latach 2004–2008, gdy frank był tani, a raty – atrakcyjnie niskie. Dopiero po kilku latach, gdy kurs CHF drastycznie wzrósł (m.in. kryzys 2008, „czarny czwartek” 2015), kredytobiorcy boleśnie odczuli ryzyko walutowe, a niezrozumiałe dla nich zapisy umów zaczęły być kwestionowane przed sądami. Gdyby obowiązywało ograniczenie roczne, żaden z tych klientów nie mógłby dochodzić swoich praw – większość zorientowała się w problemie znacznie później niż po 12 miesiącach od podpisania umowy.
Gdyby zabronić pozywania banku po upływie roku, wszystkie te dziesiątki tysięcy pokrzywdzonych rodzin nie otrzymałyby należnej im ochrony prawnej, a banki zachowałyby bezprawnie pobrane świadczenia. Taka sytuacja byłaby absolutnie sprzeczna z celem prawa konsumenckiego UE, jakim jest powstrzymanie przedsiębiorców przed stosowaniem abuzywnych klauzul.
Warto również zauważyć, że skala zjawiska kredytów frankowych jest ogromna – to nie margines, lecz problem systemowy. W 2025 r. w polskich sądach toczyło się ponad 200 tysięcy spraw frankowych, a liczba nowych pozwów wprawdzie zaczęła nieco spadać, ale wciąż przekracza liczbę spraw zamykanych. Banki do tej pory musiały utworzyć astronomiczne rezerwy – według Związku Banków Polskich już około 100 mld zł – na pokrycie kosztów ryzyka prawnego tych umów. Ta lekcja powinna skłaniać do refleksji: skąd tak dużo postępowań i niemal jednolite orzecznictwo na korzyść klientów? Odpowiedź tkwi w asymetrii informacji i siły przy zawieraniu tych umów. Wielu kredytobiorców nie zostało rzetelnie poinformowanych o skali ryzyka (np. że kurs waluty może wzrosnąć nieograniczenie, a rata nawet podwoić wartość). Banki jako profesjonaliści miały świadomość tych zagrożeń lub przynajmniej dostęp do wiedzy ekonomicznej, która na to wskazywała – przeciętny klient takiej wiedzy nie posiadał. W efekcie podpisywano umowy, w których ukryte ryzyko czy nieuczciwe mechanizmy wyszły na jaw po latach.
Ograniczanie praw konsumenta do dochodzenia roszczeń w czasie oznaczałoby legitymizację tej asymetrii. Wiceprezes Mazur proponuje co prawda stworzenie jednolitego, „bezpiecznego” wzorca umowy kredytu hipotecznego, by uniknąć powtórki masowych pozwów. Standaryzacja zapisów – jeśli faktycznie wykluczy klauzule abuzywne – jest godna rozważenia. Jednak nawet przy najlepszej standaryzacji nie można wykluczyć, że w przyszłości pojawią się inne problemy (np. związane z nowymi produktami czy zmieniającym się otoczeniem ekonomicznym). Konsument zawsze musi mieć możliwość obrony, gdy poczuje się oszukany lub gdy okaże się, że umowa zawierała niedozwolone postanowienia. Prawo do sądu i do kwestionowania nieuczciwej umowy nie może być traktowane jako element „kosztu prawnego”, który należy zredukować. To fundament prawa cywilnego w demokratycznym państwie – szczególnie chroniony w relacjach konsument-przedsiębiorca.
Dostęp banków do bazy PESEL – ułatwienie czy zagrożenie dla prywatności?
Kolejnym pomysłem przedstawionym przez wiceprezesa PKO BP jest rozszerzenie dostępu banków do państwowej bazy PESEL oraz zmiany w zasadach doręczeń pism dla kredytobiorców. Obecnie banki mogą pytać w bazie PESEL jedynie „punktowo” – np. weryfikując pojedyncze osoby. Mazur postuluje możliwość zbiorczych zapytań dotyczących dużych części portfela kredytowego, co ułatwiłoby masowe aktualizowanie danych o klientach (np. adresów zamieszkania dłużników). Proponuje też, aby wysłanie zawiadomienia na ostatni podany przez klienta adres miało skutek doręczenia – to klient byłby zobowiązany dbać o aktualność adresu w banku.
Z punktu widzenia banku argument jest jasny: skuteczniejsza windykacja i zarządzanie niespłacanymi kredytami powinny obniżyć koszty odzysku należności, co w teorii pozwoli zmniejszyć marże. Jednak nasuwają się pytania o proporcjonalność i prywatność. Baza PESEL zawiera wrażliwe dane wszystkich obywateli. Zezwolenie bankom na szerokie, hurtowe przeszukiwanie tej bazy rodzi ryzyko nadużyć lub wycieków danych. Nawet jeśli banki są instytucjami zaufania publicznego, poszerzenie dostępu wymagałoby bardzo solidnych zabezpieczeń i uzasadnienia, że korzyści przewyższają potencjalne zagrożenia. Czy obniżenie kosztów procesu windykacji faktycznie odczują wszyscy kredytobiorcy w postaci niższego oprocentowania? A może będzie to przede wszystkim ułatwienie dla banków w dochodzeniu długów, bez wyraźnego wpływu na ofertę dla rzetelnych klientów?
Co więcej, obecne przepisy już zobowiązują kredytobiorców do informowania o zmianie adresu, a banki i tak mogą korzystać z różnych rejestrów (np. meldunkowego). W praktyce zatem ta zmiana miałaby ograniczyć ewentualne wymówki dłużników („nie otrzymałem wezwania, bo się przeprowadziłem”). Jest to postulat zrozumiały z perspektywy operacyjnej banku, ale ma on charakter systemowy, wymagający zmiany prawa i dotykający wszystkich obywateli, nie tylko kredytobiorców. Można odnieść wrażenie, że bank – zamiast doskonalić wewnętrzne procedury kontaktu z klientem – oczekuje od państwa stworzenia specjalnego przywileju dostępowego dla sektora finansowego. W polemice warto zaznaczyć, że ochrona danych osobowych jest również wartością chronioną prawem UE (RODO), a każde jej ograniczenie musi być konieczne i proporcjonalne. Tutaj zaś proporcjonalność budzi wątpliwości: czy kilkaset czy nawet kilka tysięcy przypadków nieskutecznych doręczeń uzasadnia potencjalne otwarcie dostępu do danych 38 milionów obywateli w szerszym zakresie?
Reasumując, postulat dostępu do bazy PESEL należy ocenić ostrożnie. Owszem, pewne usprawnienia procesu windykacji mogą pośrednio wpłynąć na koszty kredytu, ale jest to zmiana niosąca ryzyka związane z prywatnością. Jeżeli miałaby być wprowadzona, to z bardzo precyzyjnym określeniem warunków (np. zapytania wyłącznie o własnych klientów, tylko w uzasadnionych sytuacjach, pod nadzorem organów państwowych). W przeciwnym razie korzyść dla konsumenta (ewentualnie minimalnie tańszy kredyt) może zostać zniwelowana przez potencjalne koszty społeczne (naruszenie zaufania do systemu ochrony danych, obawa przed inwigilacją).
Opłata za wcześniejszą spłatę kredytu – czyim kosztem stabilność?
Następna kontrowersyjna propozycja dotyczy kredytów o stałej stopie procentowej. Piotr Mazur postuluje, by banki mogły pobierać rekompensaty za przedterminową spłatę takich kredytów, co obecnie praktycznie nie ma miejsca. Chodzi o sytuację, gdy klient zaciągnął kredyt ze stałym oprocentowaniem np. na 5 lat, po czym spłaca go wcześniej – dziś polskie banki z reguły nie naliczają z tego tytułu dodatkowych opłat, mimo że prawo teoretycznie na to pozwala. Mazur wskazuje, że brak takiej opłaty zmusza banki do wkalkulowania ryzyka wcześniejszych spłat w marżę, co podnosi koszt kredytu dla wszystkich klientów. Gdyby bank mógł pobrać np. 50% kosztów związanych z zerwaniem transakcji zabezpieczającej stopę procentową, marże przy kredytach ze stałą stopą mogłyby być niższe.
Ta argumentacja z punktu widzenia finansów banku jest zrozumiała – zabezpieczenie stałej stopy (hedging) rzeczywiście kosztuje, a gdy klient spłaca wcześniej, bank traci przyszłe odsetki i poniósł koszty zabezpieczeń na darmo. Z perspektywy konsumenta jednak wprowadzenie powszechnej opłaty za wcześniejszą spłatę to zmiana zdecydowanie niekorzystna. Dlaczego?
- Po pierwsze, może to ograniczyć konkurencję i mobilność klientów. Obecnie kredytobiorca, który znajdzie lepszą ofertę lub zechce nadpłacić kredyt (np. dzięki poprawie sytuacji finansowej), może to zrobić bez większych strat. Brak wysokich kar za wcześniejszą spłatę pozwala klientom refinansować zadłużenie w korzystniejszym banku lub szybciej uwolnić się od długu, gdy mają takie możliwości. Jeśli wprowadzimy znaczące opłaty (np. liczone od pozostałego kapitału lub odsetek), klient będzie zniechęcony do zmiany – nawet jeśli inny bank zaoferuje mu niższą ratę. W efekcie banki zyskają pewność i lojalność klientów na siłę, a rynek stanie się mniej elastyczny.
- Po drugie, taka opłata to przerzucenie ryzyka rynkowego na klienta. Stała stopa procentowa chroni kredytobiorcę przed wzrostem rat, ale jednocześnie bank bierze na siebie ryzyko zmian stóp. Jeżeli stopy spadną i klient chciałby przewalutować się na tańszy kredyt zmiennoprocentowy lub spłacić droższy kredyt, opłata rekompensacyjna sprawi, że część oszczędności z tej operacji zostanie zjedzona przez karę dla banku. Bank zabezpiecza w ten sposób swój zysk kosztem klienta, który traci część korzyści ze spłaty przed czasem. W krajach zachodnich opłaty takie istnieją (np. we Francji czy Niemczech), ale zwykle są ściśle limitowane przepisami (np. maksymalnie równowartość X miesięcznych odsetek) i zbalansowane ochroną konsumenta. Europejska dyrektywa w sprawie kredytu hipotecznego (MCD) co prawda dopuszcza pobieranie „uczciwej i obiektywnie uzasadnionej” rekompensaty za przedterminową spłatę, ale pod warunkiem, że odzwierciedla ona faktyczne koszty poniesione przez kredytodawcę, a nie jest ukrytym sankcjonowaniem klienta.
- Po trzecie, trzeba zadać pytanie o skalę problemu. W Polsce kredyty ze stałym oprocentowaniem dopiero od niedawna zyskują popularność (pod koniec 2024 r. stanowiły już ~88% nowo udzielanych hipotek), a ich konstrukcja wynika m.in. z regulacji KNF zachęcających banki do oferowania takich produktów. Banki dotąd nie pobierały opłat za wcześniejszą spłatę zapewne dlatego, by zachęcić klientów do wyboru stałej stopy (która przez ostatnie lata była wyższa od zmiennej, więc mniej atrakcyjna). Wprowadzenie opłat mogłoby zahamować ten pozytywny trend przenoszenia się klientów na stałe oprocentowanie, bo kredytobiorcy obawialiby się „pójścia na stałe” bez możliwości ucieczki, gdy stopy spadną. W rezultacie więcej osób pozostałoby przy kredytach zmiennoprocentowych, co w razie podwyżek stóp znów rodzi ryzyko szoku dla tysięcy gospodarstw domowych. Z punktu widzenia stabilności sektora i klientów może więc lepiej, aby banki same ponosiły koszty wcześniejszej spłaty (co już uwzględniają w cenie kredytu), niż żeby zniechęcać konsumentów do stałych stóp.
Podsumowując, propozycja opłat za przedterminową spłatę to ukłon w stronę banków, którym ułatwiłaby zarządzanie portfelem i zapewniła dodatkowe przychody od klientów wychodzących z kredytu. Obiecywana korzyść dla klientów (niższa marża w ofercie stałej) jest niepewna – czy banki faktycznie obniżą oprocentowanie o tyle, by zrekompensować klientom potencjalny koszt takiej opłaty? Mazur twierdzi, że tak by się stało w konkurencyjnym sektorze, ale trudno oczekiwać od konsumentów, by uwierzyli na słowo. W przeszłości nieraz bywało, że dodatkowe opłaty zasilały głównie zyski banków, nie przekładając się wprost na niższe ceny usług. Wreszcie, wprowadzenie takiej możliwości wymagałoby rozważnej regulacji ustawowej – określenia limitów i warunków pobierania opłat, by chronić konsumentów przed nadmiernym penalizowaniem ich za chęć wcześniejszej spłaty. To złożony temat, który wymaga szerokiej dyskusji, a nie jedynie postulatów formułowanych z perspektywy instytucji finansowej.
Zamiast ograniczać prawa – szukajcie oszczędności wewnątrz
Najbardziej uderzającym aspektem propozycji wiceprezesa PKO BP jest ich kierunek: zamiast poszukiwać oszczędności i obniżek marż we własnej działalności, bank sugeruje zmiany systemowe ograniczające uprawnienia klientów i przerzucające część ryzyk na obywateli lub państwo. Taka postawa rodzi pytanie o wiarygodność sektora bankowego w trosce o dobro klienta. Banki argumentują, że wysokie oprocentowanie kredytów wynika z czynników obiektywnych – kosztu kapitału, podatku bankowego, ryzyka prawnego, itp. – i że bez zmian systemowych nie da się istotnie zejść z marżami. Jednak czy na pewno zrobiły wszystko, by zminimalizować te koszty po swojej stronie?
W ostatnich latach sektor bankowy w Polsce notuje rekordowe zyski, głównie dzięki rosnącym dochodom odsetkowym. Według danych NBP za 2023 r., banki zarobiły netto 27,5 mld zł, co stanowi wzrost o 160% w porównaniu z rokiem poprzednim. Szacuje się, że za 2024 r. zyski sektora sięgnęły nawet ~40 mld zł, co byłoby najwyższym wynikiem w historii. Oczywiście, część tego wyniku to efekt jednorazowy (odbicie po pandemicznych obciążeniach i rezerwach na franki), ale nie ulega wątpliwości, że marże odsetkowe banków znacząco się rozszerzyły. Klienci płacili wysoką cenę za kredyt, co wprost przełożyło się na świetne wyniki akcjonariuszy banków. W tym kontekście oczekiwanie, że to ustawodawca ograniczy prawa konsumentów (np. do pozwów) czy da bankom dodatkowe narzędzia (dostęp do PESEL, opłaty od przedpłat) po to, aby banki łaskawie obniżyły nieco marże, brzmi jak odwrócenie ról poszkodowanego i beneficjenta. Ciężar „poprawy warunków” ma spaść na klientów i państwo, a sektor bankowy przedstawia się jako związany wymogami akcjonariuszy, którzy „nie zgodzą się na dokładanie do interesu”. To zrozumiałe, że banki muszą dbać o zyskowność, ale warto przypomnieć, że bezpieczeństwo prawne klientów i stabilność relacji z nimi też leży w interesie długofalowym banków.
Można od banków oczekiwać większej autorefleksji. Skoro marża średnio wynosi ~1,7 pkt proc., z czego ok. 0,81 pkt to bufor na ryzyko prawne, a 0,24 pkt na podatek bankowy, to nawet po wyeliminowaniu całego ryzyka prawnego dalej pozostaje około 0,6–0,7 pkt proc. czystej marży. Czy banki są gotowe zrezygnować z części swojego zysku, by ulżyć klientom? Czy PKO BP – największy bank w kraju, który generuje miliardowe zyski – obniży dobrowolnie marże nowych kredytów o owe 20-30%, pokazując rynkowi przykład? Bez takich działań postulaty zmian legislacyjnych wyglądają na próbę przerzucenia odpowiedzialności na innych.
Co więcej, wiceprezes Mazur sam przyznaje, że sektor jest konkurencyjny i jeśli warunki zewnętrzne się poprawią (mniejsze ryzyko, mniejsze koszty regulacyjne), to konkurencja wymusi przekazanie części korzyści klientom. Oznacza to jednak, że już dziś mechanizmy rynkowe działają – banki rywalizują ceną kredytu i czasem obniżają marże, by zwiększyć akcję kredytową. W 2023 r. czy 2024 r. nie obserwowaliśmy jednak radykalnych obniżek oprocentowania pomimo spadku popytu na kredyt – wręcz przeciwnie, banki wolały zachować wysokie marże i cieszyć się rekordowymi profitami. To każe zadać pytanie: czy po wprowadzeniu ulg prawnych banki naprawdę obniżą marże, czy raczej zwiększą zyski? Obawy takie wyraził zresztą sam autor artykułu, nazywając to pytaniem “sceptyka” – Mazur zapewnia, że obniżą, bo konkurencja ich zmusi. Skoro jednak konkurencja jest w stanie to wymusić, to mogłaby także już teraz wymusić niższe marże – a jednak sektor solidarnie utrzymuje je na poziomie uzasadnionym ryzykami, które w części (np. frankowe) już i tak się materializują od lat.
Wnioski: klient nie może być zakładnikiem marży
Podsumowując tę polemikę: inicjatywy obniżenia kosztów kredytu hipotecznego są pożądane, ale nie mogą odbywać się poprzez osłabianie ochrony konsumenta. Propozycja rocznego limitu na kwestionowanie umowy jest jaskrawo sprzeczna z europejskim prawem konsumenckim, orzecznictwem TSUE i zasadą równości stron – byłaby krokiem wstecz o dekady w poziomie ochrony klienta w Polsce. Inne postulaty, jak ułatwienie dostępu do danych obywateli czy wprowadzenie dodatkowych opłat obciążających konsumentów, również budzą uzasadnione obawy. Państwo powinno dążyć do obniżenia kosztów kredytu poprzez promowanie uczciwej konkurencji, transparentności produktów i eliminację faktycznych patologii (np. klauzul abuzywnych), a nie poprzez ograniczanie praw obywateli.
Wiceprezes największego banku w Polsce ma niewątpliwie dużą wiedzę i trafnie diagnozuje pewne problemy (np. nadmierna regulacja, koszty ryzyka prawnego, brak wystarczającej edukacji finansowej klientów). Jednak recept nie można szukać wyłącznie w zmianach systemowych faworyzujących instytucje. Równie ważne jest, aby same banki spojrzały krytycznie na swoją politykę marżową i kosztową. Może okazać się, że gra jest warta świeczki również wtedy, gdy banki z własnej inicjatywy obniżą marże o kilka dziesiątych punktu procentowego – zwiększą w ten sposób dostępność kredytów, nie czekając na ustawowe „ulgi” kosztem klientów. Prawdziwie atrakcyjny produkt bankowy to taki, który jest tani dzięki efektywności banku, a nie dzięki temu, że klientowi obcięto prawa do ochrony.
Na koniec warto przytoczyć fundament europejskiej filozofii konsumenckiej: silna ochrona konsumenta sprzyja długofalowo także uczciwym przedsiębiorcom, bo buduje zaufanie do rynku. Polska bankowość przez lata cierpiała na erozję zaufania (choćby przez aferę frankową). Odbudowanie go wymaga prokonsumenckiego podejścia – partnerskiej relacji z klientem, w której ten słabszy nie jest traktowany jak potencjalny przeciwnik czy źródło „ryzyka prawnego”, lecz jak równoprawna strona umowy, która powinna mieć możliwość dochodzenia swoich racji. Zamiast więc ograniczać obywatelom prawo do sprawiedliwości, lepiej skupić się na eliminacji przyczyn sporów (jasne umowy, edukacja, uczciwe praktyki) oraz na wewnętrznych oszczędnościach w bankach. Tylko wtedy kredyt hipoteczny stanie się tańszy w sposób trwały, a jednocześnie nie odbędzie się to kosztem podstawowych wartości, jakie chroni prawo.